czwartek, 16 kwietnia 2015

Z każdym dniem powinno być lepiej. Ja się przyzwyczajam do nowej roli, M do mnie. Przynajmniej w teorii. Dzień zaczął się na przewijaku. Pominę szczegóły, ale wystarczy chyba rzec, że musiałyśmy na niego wracać przed karmieniem trzy razy;)
W. dostał urlop okolicznościowy, więc udało mi się nawet wyrwać się z domu żeby zakupić stanik (a raczej spadochron), jedyny dostępny w moim rozmiarze. Oczywiście, jak zwykle w sklepie znalazła się osoba, która stwierdziła że nabywanie garba poprzez dźwiganie takiego ciężaru z przodu jest powodem do radości. To jest chyba jakaś jednostka w ICD 10 i nazywa się masochizmem, a ja za masochistkę się póki co nie uważam.
Kolejna wizyta położnej. Po wczorajszej bardzo sympatycznej pani spodziewałam się podobnego podejścia. Waga. Od wczoraj dziecko nie przybrało. Jestem wyrodną matką. Trzeba karmić co 1,5 godziny, co najmniej przez 40 minut, potem dopajać butlą bo inaczej nie będzie wymaganego centyla (ja swoich "wymaganych" nie mogę osiągnąć całe życie). Może mam mózg skąpany w hormonalnej zupie, ale jak to wszystko obliczyłam to wyszło mi, że powinnam M. powiesić u cyca, sama nie jeść, nie sikać i już na pewno w ogóle nie zajmować się sobą. Nie wiem tylko jak wygląda pogodzenie tego że M. ma podczas karmienia nie przesypiać z naturą noworodka, który śpi przecież 16-20 godzin na dobę. Generalnie skończyło się kolejną porcją solidnego ryku, wyrzutów sumienia, grzebania w google i paskudnego humoru. Ja wiem, że macierzyństwo początkowo jest trudne, ale większość personelu medycznego sprawia, że cieszenie się nim jest po prostu niemożliwe. Staram się przypomnieć sobie wszystkie uspokajające hasła pt. "matka jest największą ekspertką od swojego dziecka", ale baby blues sprawia że jakoś nie umiem. Efekt? Wzięłam na siebie karmienie, przerzucając na W. wszystkie inne obowiązki i starając się jak najmniej oglądać M.
Diagnoza: coraz bliżej prawdziwej, solidnej, wymagającej leczenia depresji poporodowej...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz