piątek, 17 kwietnia 2015

Podobno nie chwali się dnia przed zachodem słońca. Nie wiem o której dzisiaj słońce zachodzi (co więcej, nawet nie wysilam się żeby to sprawdzić, bo wymagałoby to zorientowania się jaki dzisiaj dzień tygodnia...), jednak dzisiaj wydaje się być lepsze niż wczoraj, przedwczoraj i przed przed wczoraj... I jak to zwykle w życiu bywa - jak jest dobrze, to nie ma o czym pisać;) Ja jednak spróbuję,

Przede wszystkim okazuje się, że człowiek (nawet Żana) nie potrzebuje wcale tak dużo snu. Z powiekami zapuchniętymi jak królik, ledwo kojarząc cokolwiek, znalazłam jednak siły i czas;) by pierwszy raz od dawna umyć zęby przed godziną dwunastą:P

Karmienie idzie coraz sprawniej i jak dobrze pójdzie, to będzie można spakować głęboko (przynajmniej na jakiś czas) warczącą dojarkę. Na jakiś czas, bo już niedługo (jupi!) zamierzam powoli powracać do zawodowej aktywności. Wiem, że dla większości osób brzmi to co najmniej dziwnie, ale ja cieszę się jak dziecko. Już wkrótce czekają mnie warsztaty z młodymi pływakami, a zaraz po nich kolejna porcja zajęć ze studentami. Maju, nadejdź!

---------------------------------------------

Wraz z wieczorem naszła mnie refleksja. Nie umiem odpoczywać, nie umiem odciążyć siebie i przekazać chociaż części obowiązków innym. Powinnam właśnie uciąć sobie drzemkę albo przynajmniej wyciągnąć się na kanapie, a tymczasem ogarniam domowy bajzel. Mam też problem z proszeniem W. o pomoc... A on przecież wziął urlop by ze mną być i pomóc. Gdyby sytuacja była inna, pewnie wziąłby dwutygodniową opiekę. Tymczasem za dziesięć dni zostajemy same, a W. jedzie na szkolenie do Niemiec... Będę powtarzać jak mantrę: jest dobrze, jest dobrze, jest dobrze...

czwartek, 16 kwietnia 2015

Z każdym dniem powinno być lepiej. Ja się przyzwyczajam do nowej roli, M do mnie. Przynajmniej w teorii. Dzień zaczął się na przewijaku. Pominę szczegóły, ale wystarczy chyba rzec, że musiałyśmy na niego wracać przed karmieniem trzy razy;)
W. dostał urlop okolicznościowy, więc udało mi się nawet wyrwać się z domu żeby zakupić stanik (a raczej spadochron), jedyny dostępny w moim rozmiarze. Oczywiście, jak zwykle w sklepie znalazła się osoba, która stwierdziła że nabywanie garba poprzez dźwiganie takiego ciężaru z przodu jest powodem do radości. To jest chyba jakaś jednostka w ICD 10 i nazywa się masochizmem, a ja za masochistkę się póki co nie uważam.
Kolejna wizyta położnej. Po wczorajszej bardzo sympatycznej pani spodziewałam się podobnego podejścia. Waga. Od wczoraj dziecko nie przybrało. Jestem wyrodną matką. Trzeba karmić co 1,5 godziny, co najmniej przez 40 minut, potem dopajać butlą bo inaczej nie będzie wymaganego centyla (ja swoich "wymaganych" nie mogę osiągnąć całe życie). Może mam mózg skąpany w hormonalnej zupie, ale jak to wszystko obliczyłam to wyszło mi, że powinnam M. powiesić u cyca, sama nie jeść, nie sikać i już na pewno w ogóle nie zajmować się sobą. Nie wiem tylko jak wygląda pogodzenie tego że M. ma podczas karmienia nie przesypiać z naturą noworodka, który śpi przecież 16-20 godzin na dobę. Generalnie skończyło się kolejną porcją solidnego ryku, wyrzutów sumienia, grzebania w google i paskudnego humoru. Ja wiem, że macierzyństwo początkowo jest trudne, ale większość personelu medycznego sprawia, że cieszenie się nim jest po prostu niemożliwe. Staram się przypomnieć sobie wszystkie uspokajające hasła pt. "matka jest największą ekspertką od swojego dziecka", ale baby blues sprawia że jakoś nie umiem. Efekt? Wzięłam na siebie karmienie, przerzucając na W. wszystkie inne obowiązki i starając się jak najmniej oglądać M.
Diagnoza: coraz bliżej prawdziwej, solidnej, wymagającej leczenia depresji poporodowej...

środa, 15 kwietnia 2015

Zanim Matylda przyszła na świat, długo zastanawiałam się jaki tytuł powinien nosić mój blog. Bo kiedy się ma dużo czasu i leży przykutym do łóżka trzeci miesiąc, takie rzeczy wydają się mieć kluczowe znaczenie. I nagle w szóstej dobie po porodzie a raczej brutalnej chirurgicznej interwencji w moje ciało by wyciągnąć M, okazuje się że potrzeba wylania z siebie emocji jest dużo ważniejsza niż myślenie o formalnościach.
Moja Baby... bo moja, bo maleńka, bo piosenka WILKÓW, moich ukochanych, które obecnie zagłusza dziki wrzask. Na szczęście nie ja zostałam aktualnie obsikana obficie jako dodatkowe owego wrzasku uzupełnienie;)
Wśród krzyków znad których rozlega się delikatny i cierpliwy głos Wojtka, między jednym a drugim karmieniem postanowiłam zacząć opowiadać o czymś co google nazywa baby blues, a co nieco bardziej nawiedzeni (jak obecnie mniemam) po prostu urokami macierzyństwa. Przereklamowanymi dla mnie obecnie dość mocno.